XL.
Jednym z najcięższych przeżyć Emila na wojnie była śmierć Justyna Warłoma. Zginął wczesną wiosną. Podczas utarczki dostał błahy postrzał w nogę. Żołnierzom, chcącym go ratować, kazał wrócić do oddziału, bał się bowiem, by nie wpadli w ręce wroga. Sam miał zrobić sobie opatrunek, ale widocznie zabrakło mu siły i uszedł krwią. Na trzeci dzień znaleziono go na tem samem miejscu, głęboko zaszytego w krzaki, martwego.
Och, to jeszcze nie wszystko, myślał Emil. Dławienie w gardle podczas pogrzebu, wszystkie honory wojskowe, uczucie czci najgłębszej, chęć stania tam bez końca z pochyloną, obnażoną głową. To nie wszystko... Emil czuł, że tę śmierć, jak śmierć Rutena, przeżywa jakoś powierzchownie, jakoś tymczasowo. Nie doznał tego do dna, nie mógł jakby odzyskać przytomności. I wiedział, że sprawa nie jest załatwiona, że ją sobie zaledwie odłożył na później, na jakiś straszliwy moment spokoju i świadomego, przytomnego widzenia, przed którym drżał już dziś.
I po raz pierwszy zbudziło się w nim niejasne podejrzenie, że ta wojna cudowna, ten stały punkt, znaleziony dla ustalenia sensu i planu życia, może się kiedyś zamienić w przedmiot widzenia, w znikomy szczegół nowego planu. Że dopiero o jakiejś przyszłej, niewiadomej chwili, zostanie właściwie zakwalifikowana — i wtedy będzie można się dowiedzieć, czem jest naprawdę.
Gdy to pomyślał, wszystko stało mu się znów niepewne i płynne. Tak wyglądała najgorsza rzecz — zwątpienie.