słonecznego ognia obrzeżoną twardym kantem purpurowym.
Konie szły wolno. Słychać było głośny chrzęst skóry siodła i puślisk, miły klekot uprzęży. Rzadkie strzały odzywały się wciąż. Tu i tam przechodziło dźwięcznem powietrzem znajome Emilowi nucenie samotnej kuli, jak wyprężona taśma: pi-juu!
— Jak pan wygląda, nie, jak pan wygląda, — mówiła Ada. I śmiała się.
— Więc tak się zmieniłem?
— Jest pan teraz wcieleniem militarnych wszelkich ponęt.
Słońce wynurzyło się już z za chmury. Na niebie, głęboko niebieskiem od jaskrawej białości światła dziennego, szły śpiesznie wielkie, śniade obłoki, obwieszone białemi strzępami i frendzlami. Przez ruszające się wciąż gałęzie widziany był naprzemian głęboki ów szafir, biel światła i śniadość przelotnych obłoków.
— Czasu mamy niewiele, musimy pośpieszyć, — odrzekł Emil, nie biorąc na serjo tego awansu Ady. Ruchem cugli popędził konia.
Las się urwał. Między sosnowe pnie i krzaki szeroką zatoką wchodziły łęgi podmokłe i ciemno-granatowe na nich rozlewiska. Środkiem wód szła grobla z pni ułożona. Na ciemnej wodzie kwitły kaczeńce żółtemi smugami — tam zwłaszcza piękne, gdzie w wodzie odbijała się chmura.
— Czy pani dawno widziała pannę Ninę? — spytał Emil.
— Tak, widziałam. Byłyśmy w Skalicznie podczas świąt — niejako z kondolencją u pani Sinodworskiej. A ponieważ Nina lubiła zawsze żyć w świecie z pio-