Emil obejrzał się w tę stronę.
— Tu coś leży. — Ktoś, — poprawiła się po chwili — ze wstrętem.
Zdala od drogi, w dużej trawie, leżał trup — nie pogrzebany, zapomniany oddawna.
Leżał na wznak. Twarz miał ciemno-bronzową wargi białe, kość nosową i zęby na wierzchu.
Rozkrzyżowane ręce obrócone były dłońmi ku górze, a skóra na nich popękana i odwinięta. W szparach ruszały się duże, białe robaki z czarnemi łebkami. Jadły zgniłe mięso ludzkie, odejmowały je pracowicie od kości.
Ada zatkała nos chustką i stała, patrząc.
— Odejdźmy stąd, — rzekł Emil. — Niech pani na to nie patrzy. Muszę tam powiedzieć, żeby go przecież zakopali.
— Ja nie jestem nerwowa, — odrzekła Ada i roześmiała się. — Na mnie to nie robi wrażenia.
Pomógł jej wsiąść na konia i ruszyli żwawo w drogę powrotną.
— To jedno jest niewątpliwe, że z nami wszystkimi tak będzie, — mówiła, gdy znów zwolnili biegu. — Na razie jednak jesteśmy jeszcze żywi. I to mi się wydaje bardzo ważne.
Odwrócili się, spojrzeli na siebie i oboje obleli się rumieńcem.
— Jestem sam z tą kobietą — pomyślał Emil. I zaraz precz odegnał tę myśl.
Ale gdy już odjechała razem z trumną, zawierającą zwłoki Justyna Warłoma, uczuł z tego powodu przykrość. — Dlaczego tak mię raziła wtedy ta księżna Jaszwin? — dziwił się. — Ada właściwie nie jest inna.