niu oka odrzucał od siebie daleko ten jakby zwinięty zdradnie, uśpiony piorun.
Nabój spadał na głębię z pluskiem niewinnym, jak kamyk zwykły. I dopiero głuchy łoskot, ciężki huk podwodny dawał znać, że pięć sekund już upłynęło. Woda wydymała się w górę olbrzymią, nadnaturalną falą, brzegi wdrygały i ginęły na chwilę pod krótkim zalewem. Emil z Żelawą wskakiwali do małej łódeczki i sieciami zgarniali z powierzchni mrowie ryb, zabitych lub ciężko ogłuszonych przez wybuch. Ze względu na obecność Żelawy, Emil miał wrażenie, że bierze udział w czemś bardzo ważnem. Doznawał radosnej dumy, składając na dnie łodzi olbrzymie, wspaniałe sztuki, całą górę srebrnego mięsa.
Emil dopełniał sobie teraz charakterystykę Żelawy, tego urodzonego człowieka wojny, człowieka władzy, każdem wydaniem rozkazu biorącego na siebie brzemię odpowiedzialności zbiorowej.
Nie ze słów mógł sądzić o nim, słów skąpych i oschłych, albo zdawkowo dobrodusznych. Nad wodą czasami w ciągu długich godzin zamieniali ze sobą zaledwie parę zdań. Żelawa mówił Emilowi nazwę ryby złowionej lub przelatującego ptaka. Znał bowiem wygląd, usposobienie i zwyczaje wszystkich gatunków zwierząt. Ponadto nie miał nic do powiedzenia. Emil zaś zbyt wiele uczuwał respektu, aby narzucać własny temat albo zadawać pytania.
Siedząc kiedyś nad dwiema zatkniętemi w brzeg wędkami, Emil ujrzał jakiś dymek, idący z okrągłego wierzchołka świeżo rozwitej wierzby. — Cóż to się może dymić z drzewa? — zainteresował się i podniósł głowę.