Było rano kwietniowe, pełne słońca, owiniętego w mleczne, wilgotne, ruchome obłoki. Kawałki nieba, ciemne i czyste, ukazywały się tu i tam. Niżej drzewa drugiego brzegu rzeki wyściełały dół obrazu swemi złotym pyłem liści osypanemi głowami.
Po niebie przefrunął mały ptak i usiadł blisko, na wierzchołku drzewa. Żelawa przyjrzał mu się z życzliwością i powiedział do Emila:
— Krętogłów szary.
I znów nastało milczenie. Emil powrócił wzrokiem do owej ciemnej smugi, dymiącej z dalekich wierzbowych gałązek.
Smuga wiewała się — jakby za wiatrem, ale niezawsze w tym samym kierunku, co młode gałęzie wierzby, — skupiała się naprzemian i rzedła, wydłużała się w lej, rwała i jednoczyła znowu, nikła prawie, by znów zaciemnieć na przeciekłych białym światłem obłokach.
— Nie, to jest bardzo dziwne, — myślał Emil. — Tam się przecież nic nie pali.
Dymek ciemniał i błękitniał na nowo, wciąż zmieniając stan skupienia, wił się i słaniał lekko, nie ulatując, — raczej urywając się ku górze.
— To poprostu wcale nie jest dym i to mi się wydaje, — zdecydował Emil.
Zamknął oczy, aby wyzwolić się od złudzenia. Ale gdy je otworzył, ujrzał znowu na tem samem miejscu nieba ciemnawy lej, wydłużony zgrabnie i wibrujący — jakby od lekkiego powiewu — błękitnawemi przymgleniami.
Żelawa, którego uwagi nic nie uszło, obejrzał się w tę stronę i spytała Emila, co tam widzi.