lony, że mówi z koneserem. Wyjmował strzelby, składał i pokazywał mu ich zalety. Dalej wisiała szabla ze starą rękojeścią, torba, pas z rewolwerem, lornetka polowa, teka do map sztabowych z szybką celuloidową, by je łatwo na koniu odczytywać było możno i latarka elektryczna z blokiem do pisania nocą rozkazów.
W kącie stały przybory do rybołówstwa, składane wędziska bambusowe z bladozielonemi sznurkami z jedwabiu Allcocka, które, rozmiękłe w wodzie, wydają się oczom ryb łodygami roślin wodnych.
W osobnem pudełku podziwiał Emil wyborową kolekcję haczyków — od dużych, podobnych kształtem do kotwic — aż do najmniejszych na płocie, liny i jazie.
Żelawa poczęstował Emila doskonałym Johannisbergerem. U siebie był nieco rozmowniejszy, wszelako nie raczył mówić o sobie. Od innych wiedziało się wszystko o nim i to było dosyć. Emil umiał teraz na pamięć jego dzieje, pamiętał wszystkie jego czyny i myślał o nich, patrząc w jego oczy.
Mała, krótko ostrzyżona głowa Żelawy, rysowała się ciemnym konturem na tle okienka chłopskiej chaty. Widziana pod światło jego twarz, spokojna i szczupła, była jeszcze bardziej ogorzała i bronzowa.
Zwięźle tłómaczył Emilowi, w jaki sposób łowi się szczupaki na widełki drewniane, wkoło których okręca się sznur od wędki. A Emil, pełen baczności i skupienia, literalnie pił jego słowa. Siedząc naprzeciwko, po drugiej stronie sosnowego pniaka, na którym stała butelka i kubki aluminjowe, zdawał sobie sprawę, jaką chwilę przeżywa.
Nie był roztargniony ani lekkomyślny. Pragnął wyzyskać ją do samego dna.