Nie umarł prędko, od kuli, od odłamka granatu, nie miał danej sobie cudownej śmierci tylu tych, co konali koło niego — śmierci, która nie zdążyła nic zmienić w życiu.
U niego śmierć rozpostarła się na wszystko, co było. I godziny, tygodnie, miesiące Emil patrzył na umieranie wszystkiego, co kiedykolwiek przeżył, co kiedykolwiek zdobył, jako najwyższe dobro życia.
Śmierć rozpostarła się, przeciekała wszędzie. Zepsuła dzieciństwo, wytłomaczyła sens tajemny słów oślepłego ojca, wyolbrzymiła to dawne wspomnienie, jak zmorę.
Nie żałował żadnego złudzenia młodości, nie tęsknił do uczuć dawnych, do utraconego szczęścia, do niemożliwej rozkoszy. Wszystko przesiąkłe było tą późniejszą śmiercią, wszystko rozsypywało się we wspomnieniu na popiół cuchnący.
Ta praca śmierci, niszcząca, zatruwająca kolejno źródła życia, była jednak powolna, była systematyczna.
I przyszedł dzień, kiedy ugodziła w to, co było najcenniejsze, co jeszcze żyło najdłużej: w wartość wojny.
Leżąc na wielkiem łóżku, ustawionem, jak katafalk, pośrodku pokoju, naprzeciw okien, rozwartych na taras i na ogromną przepaść nieba nad światem, Emil przeżywał we snach dręczących, w niezgładzonych wspomnieniach, w halucynacjach i wizjach wszystkie straszliwości wojny. Przecież widział, przecież przeżył ją na jawie — i wtedy nic takiego nie czuł. Była dla niego wtedy, jak życie — nie zła i nie dobra, ale nie podlegająca wątpliwości, niezawodna. Poprostu: była.
Dziś — w noce gorączki, w ciele zwalonem, cięż-