znosił teraz owej jego głupoty, którą kiedyś tak podziwiał. Przyjazd skwapliwy stryja kojarzył sobie w sposób przykry z naturą swej choroby i przewidywanym przez wszystkich jej wynikiem. Dick i metr jego zjawiali się z oficjalnemi wizytami, które nie sprawiały Emilowi przyjemności. Ale nie chciał ich unikać, gdyż i tak dosyć dużo był sam. Stryjenkę Różę, która wystrzegała się przykrych wrażeń, widywał rzadko; była w ciąży, co uczyniło ją nieładną bardziej, ale pełną godności.
Matka była taka sama, jak przed laty, gdy przychodziła do chorego ojca. Dobra tą łatwą, wesołą dobrocią, która nie kosztuje nic, a przecież nie ma ceny. Emil żałował bardzo, gdy odchodziła, ale nie okazywał tego, nie zatrzymywał jej nigdy. Myślał o niej: mogę przypuszczać, że to, co jest nią, jest wieczne. Była przede mną i będzie po mnie. Jakże małe jest moje życie, które całe zamyka się w jej życiu.
Jednego razu ciotka Sinodworska, oschła, gładko uczesana, ubrana czarno i staromodnie, z cennym różańcem na ręce zamiast bransolety, przywiozła z sobą nową młodą parę narzeczonych: Ryśka, który przyjechał na urlop, i Adę Jahniatyńską. Okazało się, że zawsze marzyła o niej, jako o synowej, chociaż miała na myśli nie Ryśka, lecz biednego Janka.
Ada, której Emil nie widział od czasu owej makabrycznej przejażdżki, była mu znowu równie niemiła, jak dawniej, przed wojną. Rysiek, — dobry, prosty i dzielny tam na froncie, — raził go teraz swą naiwną pychą oficera, nawet swym mundurem, lakierowanemi butami i dzwonieniem ostróg.
Emil zapytywał go o rzeczy, które z zewnątrz słyszane, niedokładnie rozumiał.