Ryś — wysoki, ładny, niewiele starszy od swej narzeczonej, rozgorzały szczęściem i dumą, mówił żywo i z humorem. Opowiadał Emilowi, co się tam u nich działo od jego wyjazdu. Mieli już niezadługo wejść do swego kraju, do swojej stolicy. Oto więc nastała wreszcie chwila chwały i nagrody.
Emil słuchał w milczeniu. Usiłował zdać sobie sprawę jasno, dobrze zrozumieć. Ale te rzeczy dalekie i na zawsze już niemożebne, były dla niego obce, dziwne i smutne. Były za małe.
— Pamiętaj wyzdrowieć do tego czasu, — powiedział Ryś serdecznie. Sam pełen radości, nie chciał godzić się na cudzy smutek.
Po tej wizycie zwaliły się na Emila nową lawiną wspomnienia, udręki i zmory.
Myślał znów o tych wszystkich, co nie doczekali dnia nagrody, o rannych i konających, którzy znikali tak prędko w jamach ziemnych, albo pod płótnami wozów sanitarnych, a teraz zniknąć nie chcieli z pola myśli.
Trwali, wlokąc pod mrocznemi czaszkami ohydne sensacje ostatnich chwil przed zgonem. Resztą tchu pracowali, aby do końca umrzeć. Jakże mógł tam być koło tego — i nie oszaleć? Nie umrzeć z pierwszym tym, który umarł obok niego.
...Było to nocą, w szpitalu. Na łóżku niedalekiem spał cicho młody człowiek z amputowaną nogą. Przecież chyba skończyło się dla niego wszystko, co było przedtem, przecież odtąd miał już być wymazany zpośród zwyczajnych i szczęśliwych.
Odtąd miał iść powoli i niezręcznie, gdy inni się spieszyli, miał wieczorem zdejmować oprócz ubrania przedmiot wstrętny i dziwaczny przez to, że podobny