do nogi. Bo mechanizm może być piękny tylko wtedy, gdy nie naśladuje rzeczy żywej. — Ale był zmęczony cierpieniem i spał cicho. — Tego śpiącego ujrzał przechodzący sanitarjusz i zdziwił się jego bladości. Zdjął zeń koc i ujrzał pościel czarną od krwi. Zaalarmował lekarzy, sanitarjuszki, że jest krwotok. Zbiegli się ze światłem, instrumentami. Rozcięli bandaż, rozdarli całą straszną ranę, która nie była zwykłą raną w ciele, która była końcem jego nogi. Szarpali ją i pruli, szukając arterji, z której waliła krew. Szukali jej przez godzinę i pół, gdy on ani na chwilę nie przestawał krzyczeć najsilniejszym krzykiem bólu i błagać o śmierć. Błagał, by mu dano umrzeć, mówił, że nie chce już dłużej, że nie może. Nie chciał wcale żyć, zupełnie mu na tem nie zależało. A oni przytrzymywali go tylko, by się nie rzucał. I z tym krzykiem, z sondą, grzebiącą w ranie, wreszcie umarł.
Myśl o tym była cierpliwą, nigdy niewygasłą torturą.
I jeszcze trup znajomego żołnierza, który nie bał się śmierci. Na ochotnika wyszedł nocą na patrol i nie wrócił. Leżał między jedną i drugą pozycją — i nie można go było zabrać. Leżał codziennie przez tydzień cały, jeden, drugi i trzeci. Widać go było dokładnie na równym gruncie, był czarny, wystający. Oficerowie patrzyli na to miejsce przez lornetkę. Zmieniał się, choć to już było zupełnie zbyteczne, w pewien jakiś sposób jeszcze żył. Pęczniał. Zmieniał kolor. Prawie jakby się ruszał. Pomieszał się ze swem ubraniem. Emil widział przez lornetkę dużą wronę, która usiadła mu na twarzy, mniej więcej na ustach — i dziobała oko. Strzelił do niej dwukrotnie z rewolweru i nie trafił. Wrona odfrunęła niedaleko, aby wrócić. A Emil poszedł zobaczyć, czy