jest już waselina do smarowania kopyt grubemu, gniademu koniowi.
Pamiętał pewne sceny, których zawstydzająca groza wytłomaczona była ich nieodzowną pożytecznoćcią. Teraz zjawiały się w innej zupełnie kategorji, w płaszczyźnie ohydnych, wszystko niejako przewidujących marzeń chłopięcych. Obrzędy egzekucji, groteskowe sylwetki ludzi powieszonych, nieumyślne ich przechylenie na bok głowy — jakgdyby tak właśnie, pomimo wszystko, trochę lepiej było wisieć, — nie były już teraz tylko przelotnym, przykrym momentem wojny. Emil uczuwał w tem poza grozą i cierpieniem jeszcze coś więcej, coś, co już przenikał w dzieciństwie — dziwaczną, kryjomą, wstydliwą, malutką rozkosz okrucieństwa.
I wciąż nie pojmował, jakże to mógł tam, pośród tego wszystkiego codziennie żyć. Jakże mógł przenieść to na sobie, być, jak inni.
— To jest straszne dlatego tylko, że jestem chory, — odkrywał nagle i powielokroć. — To mnie się wydaje straszne, ale w rzeczywistości nie jest. Ja sobie tylko wyobrażam wojnę — i dla tego. Żyłem tam przecież, brałem w tem udział od wewnątrz — więc wiem. Byłem zdrowy, taki zdrowy i szczęśliwy — więc wszystko wydawało mi się inne, proste i konieczne.
Nadszedł czas, który Emil przewidział był poniekąd już dawniej, czas, aby odłożoną na później śmierć Rytena i Justyna Warłoma przeżyć do dna. Było to straszliwe zadanie, pod którem uginał się zmęczony chorobą umysł Emila i które spełnił, chociaż było nad siły.
Na dnie leżała tam myśl, od której zastygało mu serce, myśl, której nigdy nie miał na wojnie, a teraz przeniósł ją na sobie całą, od początku do końca: czy