Gdy Nina z matką przyjechała do Kluwieniec, poprosił aby do niego weszły.
— No, czyż tak bardzo się zmieniłem? — spytał, usiłując być swobodnym.
Nina uśmiechnęła się nieśmiało i powiedziała po chwili: — Właśnie zawsze chciałam, żeby pan się zmienił.
Gdy wszyscy już odeszli, wróciła sama. Powiedziała, że teraz pozostanie przez jakiś czas, że niezadługo znowu przyjedzie i powtórzyła, że lubi być przy chorych.
Była blada i delikatna, ale nie smutna. Była dobra i pogodna.
— Moja narzeczona, — wyszeptał Emil. I uśmiechając się, przymknął oczy, by jej nie widzieć.
Pod tym uśmiechem zataił smutek dawny i głęboki. Doznał go był po raz pierwszy już wtedy, gdy z Niną chodził po folwarku kluwienieckiem i patrzył za odchodzącą małą córką Joanny.
Wiedział teraz, co znaczyła owa czarna smuga, idąca na życie jego od Niny. To było przeczucie tej chwili, która teraz nadeszła, chwili, której Nina była potrzebna.
Zgodził się, że milcząca chodziła cicho koło niego i oddawała mu posługi, które nie mogły mu już nic pomóc. W jej oczach widział rzewną dobroć i łagodne oczekiwanie czy prośbę. Domyślał się, o co idzie, i — rzecz dziwna — nie pragnął z tem walczyć.
Smutną rzeczą jest śmierć, — myślał teraz. — Ale to nie mówi nic złego o życiu. Ono jest niezależne od śmierci, jest zupełnie odmienne. Śmierć — jak skrucha i poprawa — nie może nadawać barwy życiu, nie może