oni, mądrzy, starsi, wszystko wiedzący, wystarczający sobie. Mogą być bez niego, gdy on bez nich być nie mógł.
Ów szałas, szuwary i oni tam — to był cały ludzki świat, który go odtrącił, któremu on był niepotrzebny.
I owym tam, owym wyższym, owym przeniesionym nad niego — był właśnie ten nędzny, pokorny pastuch, którego on mógł kazać wygnać, mógł chyba kazać nawet zabić. Który był naprawdę zupełnie niczem wobec niego. A zmieniła to ona, Jonna.
Emil dziwił się, ponieważ taka rzecz spotkała go dopiero pierwszy raz.
Poszedł do nauczyciela, aby mu zaproponować spacer przed obiadem. Jeszcze zdążą. Był ożywiony, grzeczny, pełen starania i zabiegów.
— Ja, proszę pana, zaraz każę, żeby osiodłali. I pojedziemy przez folwark nad rzekę. Tam stoi chyba jakaś bardzo dziwna łódka. Czarna i gruba.
Myślał, że go zobaczą. Tylko tyle: zobaczą. Zobaczą, więc przypomną sobie. Nie myślał, co potem. To wydawało mu się najważniejsze. Zapyta, przejeżdżając, czy szałas gotowy. Zapyta.
Że nauczyciel przystał chętnie, wydało mu się naturalne.
Ach, rwał się, drżał, by konie prędzej podano. Zanim lokajczyk pobiegł, zanim wrócił. Do stajen było z pół wiorsty. Chwila czekania długa. W momencie ostatnim Emil poszedł do swego pokoju i kazał sobie dać z szafy duże, zupełnie już męskie buty żółte do konnej jazdy.
Nauczyciela jeszcze nie było. Łagodna, miła klacz, śliczna klacz pół krwi, dreptała kopytami po grubym, czystym żwirze. Nazywała się Elborak, jak klacz Ma-