pośród wielkiego zjazdu, uroczystych obrzędów kondolencyjnych, żałobnych i pogrzebowych.
Odnawiano i ubierano kaplicę. Dom był pełen ludzi, całe piętro gościnnych pokojów zajęte. Przyjechali dziadkowie, wielu wujów i stryjów, kilkadziesiąt osób z dalszej rodziny. Niektórzy nie widzieli się ze sobą od paru lat, niektórzy nawet się nie znali.
Śmierć sama była mała i zwyczajna. A wokół tej śmierci nagle zawrzało, zakotłowało się wzmożone życie. Skupiło się, zbiegło właśnie na to miejsce, jakgdyby tu szczególnie było potrzebne — niby leukocyty na zagrożone miejsce ciała.
Matka Emila była ciągle otoczona, zupełnie obca. Nie można było zwyczajnie do niej podejść. Niewyspana, blada, jakby spuchnięta, w sztywnej, czarnej sukni, zrobiła się mniejsza i trochę już stara. Emilowi była niesympatyczna o tym czasie, uczuwał do niej żal niejasny. Wiedział, że ojciec bardziej jemu umarł, niżeli jej.
Na Emila zwracano uwagę, oglądano go i całowano. Zadawano mu pytania, chwalono, że nie płacze. Od pierwszej zaraz chwili został jakby odcięty od ojca, stracił go z oczu. Nie było tam dostępu. Zawsze ktoś ważny, świeżo przybyły tam się znajdował. Z każdego pociągu konie przywoziły nową partję.
Emil żałował później. Tonął we łzach na myśl, że nie skorzystał z tych ostatnich godzin, że nie był wciąż przy ojcu, póki nie zalutowali trumny. Że nie patrzył dość i nawet niedobrze zapamiętał.
Do szkoły odwiózł Emila guwerner, z którym rozstali się serdecznie.
Dom szkolny był biały, dość wesoły, położony w ładnym ogrodzie. Emil uczył się dobrze, chociaż nie