nawet jakiejś pasji, co jest wskazane. Jest mi nieznośna. A przecież — odkładam to z dnia na dzień.
Emil uśmiechnął się bez aprobaty.
— Tak właśnie jest, tak właśnie jest, — mruczał.
— Wiem to napewno: właśnie z chwilą, gdy ją utracę, okaże się, że ją kochałem, że bez niej nie mogę żyć...
Teraz już Emil doznawał wyraźnej niechęci do Fane’a. — I cóż robić mają tacy, jak ja, tacy, jak on, — myślał. — Przecież to jest śmieszne, to jest naiwne żyć, jeżeli się jest takim, jak my.
Nadszedł czas pożegnań. Przyjaciele rozstawali się na czas nieoznaczony. Emil jechał teraz nad morze, gdzie miał znów spotkać się z matką i ciotką Sinodworską. Projektował sobie, że na zimę pojedzie wreszcie do kraju, że zobaczy Kluwieńce. Zamierzał skłonić do tego matkę. W programie życiowym Emila było objęcie faktyczne rządów w tem małem swojem państwie. Był już licencié en droit, chciał jeszcze skończyć w Krakowie agronomję. Z tem przygotowaniem mógłby gospodarować sam — choćby tylko w Kluwieńcach. Być własnym rządcą. Pragnął tego, marzył o swej ziemi.
Okres pobytu swego w Paryżu już zamknął, mieszkanie zwinął, dwa niewielkie, niskie pokoje z naiwnemi oknami do ziemi. Przebywał tam tymczasowo, a przecież gnieździł się i zagospodarowywał — zgodnie z usposobieniem swojem od wczesna. Skupywał piękne kobierce o przydymionych barwach wschodnich, stare szale tureckie i francuskie, stare hafty. Jego tęsknota za przystanią wyrażała się w nieprzeliczonych projektach. Układał sobie plan życia po powrocie do kraju, w szczegółach najbardziej drobnych i intymnych.