straszniejsze i łatwe. Tegoby wcale nie zniósł, myślał, że tegoby nie przeżył.
Że miłość jego będzie nieszczęśliwa, tego się nie bał, to jakoś przewidywał prawie. Bał się tylko tego, że może być z gruntu fałszywa, wyrosła na innej płaszczyźnie ducha, w innym kręgu rzeczywistości, że się stanie załosnem nieporozumieniem, nad wszelkie słowo bolesną omyłką. Cóżby było, cóżby to było, gdyby Diana okazała się podobna do Ady, gdyby ona była z takich kobiet. Tu jest taka przepaść, jak między kwiatem i robactwem, między uśmiechem i jękiem. I pomyłka byłaby tu śmiertelna.
Znowu minęło parę dni i Emil jej nie widział. Widok każdej innej kobiety przejmował go żalem, że to nie jest ona.
Mógł w tym czasie obserwować rezultaty swoich szczególnych swatów. Ada szalała za Ephraïmem, ciągnęła go za sobą wszędzie, mimo żałosnych i bezsilnych protestów Anieli, która musiała to wszystko sobą osłaniać. Emil wymawiał się od tych wspólnych zabaw, często zato wysłuchiwał zwierzeń Ady, dyskrecja bowiem nie była największą jej cnotą.
Ephraïm istotnie uważany był za pięknego ze swą znużoną, nad miarę szczupłą twarzą człowieka ze wschodu. Miał długie czarne oczy i cienkie powieki, mrużące się melancholijnie. Był wysoki i w ruchach leniwy, włosy nosił gładko przylegające do głowy, czoło miał białe o kostnym połysku i usta gorzkie, nawet kiedy się uśmiechały.
Musiał znać dobrze wszystkie wady żydów, gdyż ich unikał. Ukrywał je. Nie mówił nigdy o rodzinie swej, nawet o ślicznych swych siostrach, które poślubiły ba-