łość nieśmiałą uczuwał wkoło siebie, jak sferę koniecznego do życia ciepła.
— Przyjdż dziś do mnie, — powiedział kiedyś do niej zbliska i cicho.
Słowa te wydały mu się we własnych ustach nieniespodzianką. Miał wrażenie, że nie chciał tego. I powtórzył ordynarnie: — Przyjdź do mojego numeru dziś wieczorem.
Nie odpowiedziała nic. Emil był spokojny, że nie przyjdzie. Nie kładł się dość długo jedynie przez wzgląd na przyzwoitość i ostatecznie na najdalszą możliwość wszystkiego na ziemi.
Wbrew oczekiwaniu jednak przyszła. Zerwał się z fotela naprawdę uradowany.
Więc przyszła. Napełniła jego smutne serce niezmierną wdzięcznością. Trzymał ją wpół, przerażoną i szczęśliwą, tulącą się, śmiejącą i cicho coś mówiącą. Nie rozumiał, nie słyszał wcale.
— Moja miła, miła, — powiedział,
— Ty jesteś pierwszym człowiekiem, — zaczęła mówić, jak radosną tajemnicę.
Nie słuchał znów. Było mu to bowiem wszystko jedno. Wystarczało, że jest blisko — dobra, oddana, kochająca. Już dawno nie stało się w jego życiu nic z miłości. Radował się nią więc, że ma usta gorące, że ma duże, zamknięte powiekami oczy, że jest cała.
Nie broniła się prawie, objęta szczęściem, jak płomieniem. W jakiejś chwili jednak rzekła:
— Ale to się nie stanie, nie —
— Czemu, czemu? —
Z trudem tłomaczyła:
— To się nie może stać. Ty nie wiesz — —