Page:Kornel Makuszyński - Rzeczy wesołe.djvu/129

This page has been proofread.



Był sobie raz młody malarz; miał mocny talent i słabej konstrukcji spodnie, jedyne spodnie, o których jednakże nigdy powiedzieć nie można, że są samotne, albowiem parzystość jest istotą spodni. Pozatem nie miał ani ojca, ani matki, ani niczego w tym rodzaju. Nie posiadał metryki i nie płacił podatków, nie chodził do kościoła, ani do Akademji, nie znosił wody, sklepikarzy, policjantów, księży i stróża.

Miał swego czasu psa, ale go powiesił wreszcie na klamce u drzwi, albowiem przywidziało mu się raz, że mu poczciwy pies przypomina gębą kogoś, kogo nie lubił. Miał też i modelkę swego czasu, ale ją odstąpił po dwutygodniowym targu przyjacielowi za dwie korony, trzy kołnierzyki, za jedną skarpetkę białą i drugą kolorową i za łyżeczkę od herbaty. Był przeto samotny jak zdechły wielbłąd na pustyni, albo jak wielki poeta, albo jak policjant na środku ulicy. Nie znosił nigdy wizyt i dlatego, kiedy raz przyszedł do niego, w przyjacielskich zresztą zamiarach, żydowin sympatyczny i miły bardzo, malarz włosy rozburzył, a dobywszy scyzoryka, spojrzał nań zezem i krzyczał tak jak barwy na jego obrazach: „Kędy wszedłeś, wychodź tędy, bo cię przeklnę w imię Boga!“

Aż oto stało się, że malarzowi stanęła samotność kością w zapitem gardle. Człowiek bowiem nie może długo być samotny, co jest mądrem urządzeniem bożem, albowiem wtedy kryminały stałyby się niepotrzebne; a gdyby nie było