STRASZNY SEN
Redaktor Niemojewski miał straszny sen. Śniło mu się, że był Moraczewskim. Kiedy sobie to uświadomił, było już po wszystkiem, za późno. Był wysokiego wzrostu, miał żonę Moraczewską i chodził wielkiemi krokami po pokoju.
Doznawał szczególnego uczucia, które chociaż nie było mu obce, jednak teraz rodziło się z taką fenomenalną, oszałamiającą szybkością, że zaledwie zebrać mógł myśli.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Zmieniał przekonania, zmieniał błyskawicznie, zmieniał je jak rękawiczki — powiedział sobie, że przekonania są od tego właśnie, aby je zmieniać, ale i to go nie uspokoiło.
Naraz z drugiego pokoju usłyszał głos kobiecy. Domyślił się raczej, niż wiedział, że to jest jego żona — Moraczewską. Poprzez niedomknięte drzwi wdarł się do pokoju głos jej zdenerwowany, rozkazujący:
— Jędrzeju, Jędrzeju! — wołała żona.
— Po kiego djabła ta kobieta nazywa mnie Jędrzejem? — pomyślał Andrzej i w tej chwili poczuł, że jest Moraczewskim, nieodwołalnie, raz na zawsze, że zmieniając co pięć lat regularnie przekonania, uwikłał się w końcu w grubą awanturę, zagalopował się najwidoczniej i że nigdy już z tego nie wybrnie.
— Jędrzeju — powiedziała mu łagodnie żona — możebyś zjadł befsztyk?
— Zjem befsztyk — zdecydował się szybko, niby deski ratunku chwytając się tego ostatniego środka, ostatniej nici, łączącej go z Anglją i Koalicją.
— Jeżeli nie będzie innych środków, chwycę się środków spożywczych — pomyślał z determinacją, i wydało mu się naraz, że znowu siedzi u Lourse’a nad małą czarną, jak
— 47 —