codzień. Zdaje mu się, że czuje luby zapach siedzącego obok Reymontu, że wielki ojciec ojca komedji polskiej, Tadeusza Frenkla, zasłuchał się w jego, Andrzeja, słowa — jak w kulminacyjny moment „Grzechu Napoleona“.
W tej chwili wchodzi żona Moraczewska i stawia przed nim półmisek pełny dymiących, gorących befsztyków. Andrzej nakłada jeden z nich na talerz, mocno przyciska widelcem, i czerwona krew rozlewa się po talerzu.
Andrzej odkłada widelec i prosi żonę, aby kazała befsztyk przysmażyć. Podobnie niedosmażonych befsztyków nigdy się u nich nie jadało.
Żona spojrzała na niego tak, jak tylko patrzeć może żona ministra socjalistycznego. Wzięła widelec do rąk i stukając o brzeg stołu, oświadcza, cedząc słowo po słowie: „Zawsze się u nas jadło takie befsztyki“. Andrzejowi się. zdaje, że się przesłyszał. Nie. Żona z całym cynizmem stuka widelcem o brzeg stołu i nuci: „A kolor jego jest czerwony“.
Ciarki przeszły mu po skórze, i mąci mu się w głowie. Wie już teraz z całą pewnością, z całą bezlitosną pewnością, że wzajemne żarcie się stronnictw w Polsce staje się ciałem, żywem ludzkiem ciałem, pokrajanem na befsztyki, smażonem na patelni, podanem jemu, Moraczewskiemu, na talerzu.
Jest blady jak ściana i zaledwie może głos wydobyć, aby zapytać się żony, która ciągle nuci „Czerwony sztandar“:
— Moja droga, właściwie z kogo to?
Żona nie kładzie widelca i mówi najspokojniej w świecie:
— To jest Marylski-Łuszczewski, a właściwie ten kawałek jest z Marylskiego, a Łuszczewskiego dopiero się smaży; tutaj jest Świeżyński, Chrzanowskiego kazałem oprawić na niedzielę, jutro będą Witosy w mundurach — weź no Rząda, Antoniego Rząda — bardzo kruchy.
Włosy stają mu dęba, ale maca Rząda widelcem i czuje, że jest kruchy istotnie.
— 48 —