Lansing jest coraz bardziej zdziwiony i odpowiada:
— W stanie nietrzeźwym, obywatelu Biały Ojcze! Jest to bardzo znakomity stan.
Sytuacja przy stole staje się tymczasem coraz swobodniejsza. Pani Poincaré śpiewa piosenki niemieckie, których się nauczyła od jeńców; pani Rostand w żałobie siada Wilsonowi na kolanach i prosi, żeby jej ofiarował skarpetkę.
Kiedy Wilson odmawia, pani Rostand grozi, że będzie improwizowała. Prezydent spocony i zgnębiony ostatecznie. Korzysta z sekundy, w której owdowiała poetka daje psztyka w nos admirałowi Jellicoe, i wysuwa się z sali, kiwając na Lansinga i pułkownika House, aby szli za nim.
— Pojedziemy, moi kochani, do Warszawy. Nie sposób jest wytrzymać w tym Paryżu.
Przez drogę prezydent Wilson informuje się u pułkownika House w najważniejszych sprawach, dotyczących Polski. Prezydent Wilson jest zdecydowany wygłosić mowę do tłumów w Warszawie; chciałby koniecznie być au courant warszawskich stosunków.
— Jak się nazywa ten zamek Paderewskiego? — pyta w pewnym momencie Lansinga.
— Bristol, obywalu Biały Ojcze — mówi Lansing, który kupuje kury od pani Paderewskiej.
— No dobrze! I któż tam mieszka, jak niema Ignacego? Myślę, że nie zostawia zamku bez obrony?
— Skądże znowu — pośpiesza go uspokoić pułkownik House — jest przecież burgrabia Jentys.
— Wszędzie ci przeklęci Japończycy — mówi prezydent i popada w widoczne niezadowolenie.
Pociąg wilsonowski jedzie jakąś szalenie krętą linją: ludność całej Europy przekupuje maszynistów, którzy dokonywują cudów chytrości — byle tylko zahaczyć o wszystkie
— 55 —