Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/220

This page has been proofread.

— 214 —

Mówiłem więc i tym humorem, który sobie ze smutku wyrywa włosy.

— Ty, Szymek jesteś zawsze wesoły, a to najlepszy znak, żeś zdrów. Toż ty byk jesteś, nie człowiek; co bym ja dał za twoje muskuły! Ej, Szymonie, pawianie jeden! Zobaczysz, co my tu z ciebie zrobimy... Goście co dnia, co dnia bal!... Bończa jest do takiego interesu doskonały, — co? jak ci się podobał ten stary histrjon? Dobry chłop i wesoły... Potem, Szymciu, jak Pan Bóg da do czekać, ja sprzedaję powieść, wy ze Szczygłem sprzedacie galerję i na wiosnę jedziemy do Włoch. Do wiosny napiszę, pomysł już mam...

— Napisz o mojem małżeństwie, — rzekł Chrząszcz.

Jednym skokiem starałem się wydostać ze wspomnień, których się bałem jak śmierci; spojrzałem z trwogą na Szymona, on zaś, jakby cały czas tylko o tem jednem myślał, patrzył gdzieś przed siebie w przestrzeń i coś tam w niej widział, jak na wielkiej, przyciemnionej scenie, gdzie genialny aktor, mrok — lepił z siebie widma i węglem rysował jakiś dramat, co się kłębił w powietrzu przy cichej muzyce deszczu, szklanymi palcami grającego na szybach. Po chwili Szymon przymknął oczy i mówił cicho i tak dziwnie, że zdawało się, że zanim wypowie słowo, to mu się bacznie przygląda, czy dość ocieka krwią;