Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/221

This page has been proofread.

— 215 —

miałem wrażenie, że sobie ten człowiek sam własną ręką ściska serce i że za chwilę zacznie wyć z bólu. Cofnąłem się pod ścianę, bo mnie dreszcz przechodził, ile razy spojrzałem na bladą, bledszą jeszcze w ruchomym mroku niż zwykle, twarz najmilszego z przyjaciół, jakiego drugiego nie miałem w ubogiem mojem życiu. On zaś mówił:

— Napisz wszystko o niej i o mnie, ale przysięgnij we wstępie do książki, że to wszystko prawda, bo ci nikt nie uwierzy...

— Daj pokój, daj pokój!...

— Napisz, że byłbym sobie dla niej serce wydarł z piersi,... że byłbym sobie głowę roztrzaskał na pierwsze jej żądanie,... że byłbym matkę własną zabił, gdyby była tego chciała...

— Szymuś!

— Pamiętaj, nie zapomnij tak napisać... Możesz w mojem imieniu przysiądz, że byłbym o wszystkiem zapomniał, co było... Człowiek nie ma prawa sądzić niczyjej przeszłości... To może nie ona była winna, lecz matka... Ale potem, ale potem... Potem to ona za pieniądze... Och, Jezus Marja!... Mnie wysyłali z domu...

— Dość! — rzekłem, czując, że ten człowiek oszaleje, jeśli będzie mówił dłużej, — po co to wszystko tak długo pamiętasz?

— Będę pamiętał do śmierci! — powiedział Chrząszcz i rękę położył gwałtownie na serce.