Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/78

This page has been proofread.

— 72 —

proponuje małżeństwo, to ją uduszę, wdziawszy przed tem Szymonowe rękawiczki, a nie ma na świecie takiego sądu, któryby mnie nie uwolnił.

— ...Pan mi musi przysiądz, — mówi ona dalej, — że mi pan tu Szymona przyprowadzi i jego żonę i Józia.

Zimny pot oblał mi czoło.

— I Józia? — powtarzam, siląc się na cudowny uśmiech, taki z pod szubienicy.

— I to jutro, zaraz jutro... Właściwie to ja mam ochotę zaraz tam do nich z panem pójść, ale nie zrobię tego. Niech oni pierwsi przyjdą...

— Jutro?

— Koniecznie jutro!

— A możeby tak za dwa dni, panno Domicelo, bo to widzi pani, ona trochę chora, a mały się musi ogarnąć; możeby tak przecież za dwa dni.

— To niech już będzie. Na obiad przyjdziecie, bo i pan także. Co panu szkodzi, za darmo pan obiad zje? I chcę, aby pan był świadkiem, bo od tego czasu Szymcio będzie mógł spokojnie żyć, — co dam, to dam, — niedużo, ale zawsze tyle, aby to biedy nie cierpiało... Zawsze sławny człowiek w familji, to coś znaczy.

— Bezwątpienia, szanowna pani!

— A pan niech tu kiedy do mnie po cichu zajdzie, to się znajdzie coś i dla pana. Portki to