Page:Makuszyński - Połów gwiazd.djvu/183

This page has been proofread.
179
SZALEŃCY

I niechaj w nie uwierzy jako wierzy w cuda
I niech raz się ukorzy przed tem, co nie boże.

A czyż nie był szalony Bóg, gdy z ognia światy
Rzucał, jakby ognisty zerwał sznur korali?
Czy mu może kto wtedy do stóp rzucał kwiaty,
Czy mu smętnie na lutniach aniołowie grali?

Chwała pięknym szaleństwom! Oto tej gromady
Szaleństwo rozpętane spaliło kościoły
I raduje się ogniem; tłum wygnało blady,
By wieszał pokutując, cnót swych apostoły.

Chwała temu szaleństwu, które w niebo ciska
Tysiąc wież, a języków już mu Bóg nie miesza,
Co gwiazdy chce policzyć a ponad urwiska
Rzuca mosty, by mogła w szczyty chodzić rzesza.

Chwała temu szaleństwu, co pierś sobie pali
Ognie niosąc z Olimpu, choć ich nie doniesie,
I temu, co żegluje — lecz po wściekłej fali,
I temu, co się błąka — lecz w najdzikszym lesie.

Chwała temu szaleństwu, co przed siebie goni,
Aż gdzieś przepaść dopędzi i śmierć jak od gromu,
I temu, które pragnie z dna bezdennej toni
Wynieść gwiazdy; i temu, które nie zna domu.