Page:Makuszyński - Połów gwiazd.djvu/216

This page has been proofread.
212
KORNEL MAKUSZYŃSKI

Z duszą milczącą, licem bardzo bladem.
Śmierć nie przychodzi bowiem śladem lwicy,
Idąc na kwiatów żer, by bryznąć jadem.
A smoki złote jak rycerze dzicy
Krwawili łapy jak rycerze pięście,
Straszliwi, złoci, w zbrój chodzący chrzęście...

Aż rozdzwoniła się jak przy pożarze
Cisza, na trwogę dzwoniąc rozpaczliwie;
Wzniosły się smoki, kwiatów złote straże,
Tęcze od oczu krwi mając na grzywie.
(Spójrz na przedziwne japońskie wachlarze.)
A kwiaty oczy otwarły w podziwie,
Senne i chore od swych własnych woni,
Patrząc, kto gubić je chce, a kto broni...

I szeptać jęły: śmierć! śmierć! śmierć nadchodzi!
Potem w świetliste zbiły się gromady,
Jakby rozbitki w jednej drobnej łodzi,
Drżący, bez siły tłum niezmiernie blady.
A śmierć szła cicho strasznie, nocny złodziej,
Wchodzący nocą kraść w upojne sady,
W miesięcznem świetle śledząc łup bogaty.
(O, kwiaty białe, o nieszczęsne kwiaty...)

I oto legły, krwią zmazane własną
Smoki przepyszne, kwiatów twych rycerze.