— 112 —
pana zecera, który zwykle się uprzejmie uśmiechnął, pobłażliwie przeczytał pierwszy jego wiersz, dość obojętnie drugi, pogardliwie trzeci, a potem już zupełnie nie czytał, a za chwilę feljeton wyskakiwał ze straszliwej maszyny?
A straszliwe, strajkujące maszyny, sterczą groźnie, stalowe, splątane jakimiś żebrami, dumne w swej przepaścistej tajemnicy, głuche i nieme. Zbliżam się do takiej jednej, staję ostrożnie zdaleka, ostrożnie wyciągam rękę i uderzam.
— Chryste Panie!
Nie widziałem dobrze, co uczynił ten potwór, bom uciekł, ale za mną gonił jakiś grzmot, zirytowane warczenie, jakieś klapnięcie stalowemi zębami, jakiś urągliwy świst...
— No i cóż? — pyta mnie redaktor, jak wysłany na zwiady rekonesans.
— Źle! — odpowiadam, — to kąsa...
Poszedł drugi i wrócił bardzo blady.
— Ryczy, — powiada — i wierzga...
Coby to jednak był za dramat, gdyby czarny charakter nie miał „naprzeciwko“ jakiejś zacnej duszy, która go pognębi, która go zniszczy, która wszystkie jego straszliwe pozna machinacje i zwycięży?
Mam strasznie kochanego przyjaciela, takiego, co to pouczał ludzi, jak się robi fałszywe rubiny w artykułach „Z przyrody i techniki“. Jest to człowiek tak chudy, że nie miał już w piersi miejsca na serce, więc je nosi w dłoni; panowie zecerzy zaś wiele czytają, nie czytali jednak