Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/160

This page has been proofread.

— 150 —


Biedactwo moje kochane! Na nic życie, „łona“; wszystko djabli wzięli.

Jak wiadomo, Leonora „zwolna“ skonała, pięknie śpiewając, a hrabia krzyknął: „biada moim dniom!“ Wszystko to jednak działo się podczas produkcji „lwowskiej opery“ sposobem, wybornie skróconym, aby się kochankowie bardzo nie męczyli. (Pod koniec opery Verdi kręcił się w grobie jak wrzęciono).

Opero lwowska! Jak można? jak można? Czy ci życie nie miłe? Czy wypada, czy to ładnie? Dwa miecze, jeden żelazny garnek na głowę i zezowaty, głuchoniemy chórzysta, a przecież na afiszu i piękne nazwiska i śliczne tradycje i sława mołojecka. Ludzie się cieszyli, a płakać się chciało, bo czyż warto dla kilku srebrników wydawać sztukę na ukrzyżowanie? Przecież taka zwarjowana eskapada się nie ukryje i dobra sława ślicznego lwowskiego teatru pójdzie psu na buty, a taka podniosła „chwyla“, jak ten zakopiański „Trubadur“ napełni goryczą i do wyrzutów ciężkich zmusi sumienia aktorskie; z miłości dla Lwowa trzeba na przyszłość zaprotestować przeciwko takim występnym występom, nie zbrodniczym, lecz lekkomyślnym, bo zacni lwowscy śpiewacy nie zdali sobie chyba sprawy ze śmieszności, jakiej się dopuścili na tej wędrówce. Potem jeszcze ta „Żydówka“, — szkoda, że nie „Lohengrin“ albo „Zygfryd“. Co sobie pomyślą o Lwowie ludzie, którzy tam nigdy nie byli i widzieli jedynie „lwowską operę“ w Zakopanem? Trzeba było