— 31 —
płynie; musieliśmy opłynąć całą połać wyspy, tymczasem wiatr, dość anemicznie dotąd wiejący..., włóczący się po morzu leniwie, jak ktoś, co się po ulicy wałęsa i ogląda sklepowe wystawy — poderwał się, jakby go giez ukąsił. Gdzieś z otwartego morza dojrzał trzech biednych Polaków i, skącząc po wierzchu fal, bieży ku nam.
Łódź dostała najwyraźniej histerycznego ataku; przerażona, poczęła przeskakiwać z fali na falę, jak ktoś, co skacze po zoranem polu, ze skiby na skibę. Wiatr, znalazłszy sobie doskonałą zabawkę, radby nas rzucić na skały, co się nam oczywiście nie podoba. Całe szczęście, że miny mamy bohaterskie i prawie, że kpiące... Kredową bladość naszych twarzy w tej chwili należy przypisać chyba efektom świetlnym, prosta zaś rzecz, że przy takim wichrze dygotają wszystkie członki.
Sympatyczny Salvatore krzyczy nam w uszy:
— Nie bać się! Nie patrzeć na fale. Trzymać się mocno! Śpiewać!
Śpiewać? Zdaje się, że stary rybak zwarjował ze strachu. I w istocie, poczyna śpiewać; wytężył wszystkie siły, aby nie dać falom łodzi, przyrósł rękoma do wioseł, dyszy ciężko i — śpiewa. Zdaje się, że wiatr zawył w tej chwili ze śmiechu, potem począł porywać słowa piosenki i rzucać niemi na wszystkie strony, między jednem słowem a drugiem otwierała się przepaść, wypełniona ciężkiem westchnieniem oddychających forsownie piersi rybaka.