— 34 —
połknął karakona w kawie. Inne znów indywiduum chwyciło się kurczowo ławeczki łodzi, inne zasię, aby nie patrzeć na to, co się będzie działo, położyło się na brzuchu i głowę skryło w dłoniach. Z głębi groty dolatuje wycie zachwytu... Straszliwe „All right!“ wstrząsa wspaniałem sklepieniem groty. Aż wreszcie szumiąca fala, cofnąwszy się kilkakrotnie w głąb, jakby dla nabrania rozpędu, wyrzuciła najpierw jedną łódkę, potem drugą, dziesiątą.
Już niema nikogo, więc my z kolei, leżąc na wznak w łodzi, czekamy przychylnej fali; cofnęliśmy się raz i drugi, wreszcie łódź przemknęła pod sklepieniem otworu, trącona przypływem. Podnosimy głowy i słychać tylko jedno przeciągłe A! — jak na Czatyrdahu. Lazurowy cud otoczył nas dokoła; jesteśmy w środku niesłychanej szklanej kuli: niebo na dole i niebo na górze, lazur w oczach i w duszach, zdaje się, że słowa zachwytu muszą mieć także — lazurową barwę. Ale o tych chwilach, spędzonych w tym śnie lazurowym, nie powiem nikomu; schowam ich wspomnienie zazdrośnie dla siebie, abym je mógł sobie przypominać w domu, po powrocie, kiedy deszcz jesienny mżyć zacznie. Zresztą zbyt biedne są moje słowa, abym się ważył na malowanie niemi obrazu, który niema sobie równego.
Po opuszczeniu groty, słońce, które nas oblewa, wydaje się dziwnie banalne, jak łukowa lampa elektryczna, ale Capri staje się jeszcze droższem, jeszcze bardziej kochanem. Niefraso-