— 47 —
jaki banknot do towarzystwa tych kilku mizernych sonetów, udających czeki.
Największy taki potężny znak, zawieszony na piersi, jak złote runo, nosi malarz Axentowicz, wyglądający w wodzie jak hiszpański grand, który się znalazł w morzu po zatopieniu Wielkiej Armady. Chodzi po wodzie, jak wyniosły flaming, niema zaś tak wysokiej fali, któraby dosięgła jego oblicza; kiedy się położy na piasku, zajmuje połowę plaży i wtedy wiedzie dyskurs z malarzem Reychanem, zawiniętym w obłąkanie kolorowy płaszcz, o proporcjach w niewieściej budowie. Reychan zaś wzdycha głęboko od czasu do czasu (zawsze tylko po francusku), obaj zaś myślą w przerwach o tem, że gdyby tylko połowa tych niewiast, które są na Lido, nie malowała sobie sama fizjognomji, lecz zamawiała portrety.... A wkoło leży tylko martwa natura...
Potem przychodzi malarz Procajłowicz (który mnie deprawuje, co dnia bowiem wynajduje w Wenecji jakieś „lepsze“ wino) i urządza niemożliwe kawały z grobową miną, takiemu bowiem malarzowi, co całe życie maluje tylko kościoły, nie wypada być wesołym na fizjognomji. Strasznie kochany jest ten mój przyjaciel, chociaż malarz. Wiele mu jednak dobry Pan Bóg przebaczy za te namalowane kościoły.
Włóczymy się tak tedy gromadą po Wenecji, gdzie nas nogi zaniosą, albo gdzie nas zawiezie zezowaty gondolier, opryszek. Wszystkie zaś drogi wiodą do Colleoniego, który w księży-