III.
Czterdzieści tysięcy ludzi siedzi na stokach kolosu, co szczerbą łuków na najwyższem piętrze godzi w pogodne, rozgwieżdżone niebo, rozpięte jak granatowe nad cyrkiem velarium. Niecierpliwość oczekiwania, — są tu bowiem tacy, co siedzą od rana, lepsze zająwszy miejsca, — zmienia się w szmer i szum, który to słabnie, to się wzmaga. Głowa przy głowie się czerni, tak, że się zdaje, że bezpiecznie przejść można po tym pomoście z głów, jak po pompejańskim bruku, a szum, w falę jedną się splótłszy, wędruje po ogromnej przestrzeni cyrku, odbija się od kamiennej ściany, na jeden moment przycichnie, potem wraca już głośniejszy i znów się poczyna błąkać, rosnąć z każdą chwilą, albowiem się zbliża godzina.
Niebo spokojne, milczące i ciche, wsparło się na kamiennem obramowaniu cyrku i zamknęło go pyszną kopułą, malowaną w gwiazdy. Księżyc jeszcze w garderobie; droga mleczna rozświetliła się przedziwnie, wysrebrzona, usiana diamentami, najmniejszy zaś obłoczek nie zasnuł pajęczyną ciemnego jedwabiu nieba. Mnóstwo wielkich lamp elektrycznych wstydzi się haniebnie swojej roli