Page:Nałkowska - Książę.djvu/166

This page has been validated.



Wędrowałam po odległej dzielnicy miasta, mijając ciemne parkany, za któremi sterczały bezlistne gałęzie, bite przez deszcz drobny i wiatr. Na chodniku, niepokrytym asfaltem, stała między kamieniami woda, dygocąca bezustannie, jak od zimna, od uderzających w nią kropli. Pojedyńcze kamieniczki, czerwonawe kolosy fabryk, szopy niewyraźnego przeznaczenia — wszystko to nużyło wzrok trywjalną monotonją i posępnością bezgraniczną. Środkiem, po całym morzu czarnego błota, wlokły się naładowane ciężko furgony, skowyczące metalicznie na wielkich, zatopionych kamieniach bruku.

Nalewo szła ulica, ciaśniej zbudowana, jakby wracająca do miasta. Skręciłam w tę stronę.

Znajdowałam się tutaj po raz pierwszy, a jednak szłam pewnie, bez wahania, orjentując się szybko wedle otrzymanych objaśnień. Jednakże wniosek, jaki sformułowałam sobie, stając u celu drogi przed wysoką, drewnianą, na bronzowo pomalowaną bramą, brzmiał: zabiłabym się, gdyby mi tu kazano mieszkać.

Gdy, zamykając parasol, obejrzałam się bezcelowo, zobaczyłam jakiegoś robotnika, który przy-