środku sali i do samego odejścia nie raczyli spojrzeć na mnie ani razu.
Atak rozpoczął dyrektor.
— Panowie — powiedział, zwracając się do uczniów — przychodzimy tutaj spełnić przykry, bardzo przykry obowiązek. Jeden z naszych nauczycieli dopuścił się tak ciężkiego przewinienia, że jesteśmy zmuszeni publicznie udzielić mu nagany.
Poczem, jak zaczął mi udzielać publicznie nagany, tak mówił bez przerwy co najmniej przez kwadrans. Wszystkie fakty poprzeinaczał: markiz był najlepszym uczniem w kolegjum, ja brutalizowałem go bez powodu i słuszności. Jednem słowem, popełniłem niedopuszczalne wykroczenie.
Cóż mogłem na to odpowiedzieć?
Chwilami próbowałem się bronić: — „Przepraszam, panie dyrektorze!...“ — ale dyrektor nie chciał nic słyszeć i wypowiedział swoją naganę do końca.
Po nim zabrał głos pan de Boucoyran i to w jaki sposób! istny akt oskarżenia. Nieszczęsny ojciec, któremu omal, że nie zamordowano dziecka. Napadłem na to biedne, bezbronne dziecko, jak jakże się miał wyrazić — jak dzikie zwierzę. Chłopak leży w łóżku już od dwóch dni, czuwa nad nim stroskana matka!... O, gdyby chodziło o mężczyznę z towarzystwa, on sam, Boucoyran, wymierzyłby sobie sprawiedliwość, ale jak się ma do czynienia z takim hołyszem, nad którym człowiek się lituje... „Osoba“ niechaj sobie dobrze jednak zakonotuje w pamięci, że jeśli raz jeszcze poważy się dotknąć choćby włosa na głowie markiza, to „osobie“ uszy obetną!...
Page:PL A Daudet Mały.djvu/101
This page has not been proofread.