stał ze sposobności i zamieścił druzgoczący artykuł przeciwko naszemu kolegjum, przeciwstawiając mu szkołę zakonną, istniejącą w pobliskiej miejscowości...
Dyrektor trząsł się ze złości i jeśli mnie nie wydalił, to tylko dzięki protekcji rektora... Ale lepiejby mi było, gdyby mnie byli zwolnili odrazu. Życie moje stało się nie do zniesienia. Dzieci nie słuchały mnie wcale; odgrażały się o byle co, że zrobią tak, jak Boucoyran — poskarżą się rodzicom. Wkońcu przestałem zupełnie zajmować się niemi.
A ciągle prześladowała mnie tylko jedna myśl: zemścić się na Boucoyranie. Wciąż stała mi przed oczami impertynencka twarz starego markiza, a uszy moje dotąd płonęły od groźby, która nad niemi zawisła. Zresztą, gdybym chciał nawet zapomnieć te wszystkie afronty, nie byłoby to możliwe. Dwa razy na tydzień, w czasie spaceru, gdy oddział przeciągał przed kawiarnią de l’Evèché, wiedziałem na pewno, że zastanę markiza, wyczekującego przed drzwiami. Stał w otoczeniu oficerów miejscowego garnizonu; wszyscy, śmiejąc się wesoło, wypatrywali naszego nadejścia, a gdy już oddział zbliżył się na odległość kilkunastu kroków, markiz wołał na cały głos: — „Dzieńdobry, Boucoyran!“.
— Dzieńdobry, ojcze! — wykrzykiwał z szeregów obmierzły malec. I wszyscy parskali śmiechem: uczniowie, oficerowie, garsoni z kawiarni...
To „Dzieńdobry, Boucoyran!“ stało się moją udręką, a nie było sposobu od niej się uwolnić. Droga na Błonia prowadziła mimo kawiarni. Wiedziałem zaś, że mój prześladowca nie omieszka się stawić na to rendez-vous.
Page:PL A Daudet Mały.djvu/103
This page has not been proofread.