Page:PL A Daudet Mały.djvu/122

This page has not been proofread.

myśl, że Roger bądź, co bądź, nie jest sam, dodawała mi trochę, otuchy.
 Wówczas, zwalniając kroku, myślałem o Paryżu, o Kubusiu, o moim odjeździe... Ale po chwili ogarniał mnie znowu lęk.
 Roger postanowił widocznie zastrzelić się. Bo i pocóż wybrałby to pustkowie, zdala od miasta. Jeśli zabrał towarzyszy od Barbette’a, to na pewno tylko dlatego, żeby się z nimi pożegnać, „wypić strzemiennego“--jak się to u nich nazywa... Oh, ci wojskowi! I dalejże naprzód, co sił w nogach, co tchu.
 Na szczęście zbliżałem się już do Błoń, dostrzegałem wyraźnie pokryte śniegiem drzewa... Biedny przyjacielu! — bylebym zdążył na czas!...
 W tym stanie ducha dotarłem po śladach na śniegu do kawiarni d’Esperon.
 Kawiarnia ta była to podejrzana, zażywającą złej sławy, knajpa, gdzie różni obwiesie z miasta zbierali się na hulanki. Bywałem tam nieraz, w towarzystwie „zacnych serc“, ale nigdy jeszcze nie wywarła na mnie tak przykrego wrażenia, jak właśnie tego dnia. Żółta i brudna, na niepokalanej bieli śniegu, skrywała swoje niskie drzwi i okna o niedomytych szybach za kępą nędznych wiązów. Zdawało się, jakgdyby domek wstydził się niecnej profesji, którą w jego ścianach uprawiano.
 Podchodząc, usłyszałem wesoły rozgwar głosów, śmiechy, brzęk kielichów.
 — O Boże — wzdrygnąłem się — oni tam już piją strzemiennego! — i zatrzymałem się, by nabrać tchu.