Page:PL A Daudet Mały.djvu/136

This page has not been proofread.

rażali mi swoje współczucie, zapewniali o swojej dozgonnej przyjaźni:
 — Więc naprawdę, panie Eyssette, pan nas opuszcza?... Jaka to szkoda! co za strata dla szkoły!
 Poczem nastąpiły westchnienia, uściski dłoni, tłumione łzy!...
 Wczoraj jeszcze mógłbym się dać otumanić tym pozorom przyjaźni, ale teraz znałem się już doskonale na tych farbowanych lisach.
 Tam, w altanie, w ciągu krótkiego kwadransa zdążyłem przejrzeć ludzi do dna — tak mi się przynajmniej wydawało — to też im uprzejmiejsi byli dla mnie ci dwaj pijacy, tem więcej wzbudzali we mnie wstrętu, to też, chcąc z miejsca przeciąć pocieszne wylewy ich czułości, opuściłem szybko szkołę i podążyłem zamówić miejsce w błogosławionym dyliżansie, który miał wieźć mnie precz od tych bestyj.
 Wracając ze stacji, musiałem przejść przed kawiarnią, ale nie wstąpiłem do niej — budziła we mnie obrzydzenie; wszakże, wiedziony jakąś niezdrową ciekawością, zajrzałem do wnętrza przez szyby... Roiło się tam od ludzi, tego dnia bowiem miano rozegrać wielką partję bilardową. W kłębach fajczanego dymu płonęły szkarłatne chwasty czapek i połyskiwały szable, porozwieszane na szaragach. „Zacne serca“ były w komplecie — brakowało tylko fechmistrza.
 Przez chwilę przyglądałem się tym ordynarnym, czerwonym twarzom, odbitym wielokrotnie w zwierciadłach, żółtawemu absyntowi, musującemu w szklankach, poszczerbionym karafkom z wódkami — i na myśl, że mogłem tak długo wytrzymać w tej kloace,