tamten, taki uprzejmy, kazał mi od tygodnia wystawać u swojego podjazdu, narażając na drwiny złoto-błękitnych papug nietylko mnie ale i księdza proboszcza... Takie jest życie, mój drogi, a w Paryżu człowiek poznaje je prędko.
Bez straty czasu pobiegłem do markiza d’Hactquewille. Był to staruszek suchy, ruchliwy, istny kłębek nerwów, a przytem rześki i wesoły, jak pszczoła. Zobaczysz dalej co to za piękny człowiek. Głowa arystokratyczna, delikatna, twarz blada, włosy na jeża i tylko jedno oko. Drugie zamarło niegdyś, bardzo dawno temu na ostrzu szpady. Ale to, które pozostało, jaśnieje takim blaskiem, jest tak żywe, badawcze że nie można powiedzieć, aby markiz miał tylko jedno oko: on ich ma dwoje w tem jednem.
Znalazłszy się w obliczu tego niezwykłego staruszka, zacząłem mu prawić jakieś banalne, zastosowane do okoliczności, komplementy, ale on osadził mnie na miejscu:
— Tylko bez frazesów, ja tego nie lubię. Przejdźmy odrazu do rzeczy. Postanowiłem napisać pamiętnik. Ale na nieszczęście wziąłem się do tego trochę za późno i nie mam czasu do stracenia. Jestem już bardzo stary. Obliczyłem, że choćbym pracował bez wytchnienia, trzeba mi jeszcze trzech lat do ukończenia mego dzieła. Mam lat siedemdziesiąt, nogi mi odmawiają posłuszeństwa, ale głowa się dobrze jeszcze trzyma. Mogę zatem wytrwać trzy lata i doprowadzić pamiętnik do końca. Ale też nie pozostało mi ani jednej minuty nadto; tego właśnie nie pojął mój sekretarz. — Ten bałwan — chłopiec bardzo
Page:PL A Daudet Mały.djvu/157
This page has not been proofread.