W tej chwili bije godzina siódma. Szyby różowieją. Blade drżące smugi światła przenikają do pokoju.
— Ot i poranek — mówi Kubuś — czas się położyć. Kładź się prędko... bardzo ci się pewnie spać chce.
— A ty, Kubusiu?
— O ja nie jestem rozbity dwudniową jazdą... Po za tem, zanim pójdę do markiza, muszę odnieść parę książek do czytelni, nie mam ani chwili czasu... wiesz, że d’Haequeville nie żartuje... Wrócę dziś o ósmej. A ty jak wypoczniesz, przejdź się trochę po mieście, ale pamiętaj...
I „matka“ zaczyna mi dawać całe mnóstwo przestróg, bardzo ważnych dla takiego nowicjusza, jak ja; na nieszczęście, w czasie kiedy on mówił, ja rozciągnąłem się na łóżku i choć jeszcze nie spałem, myśli plątały mi się jednak trochę. Znużenie, pasztet, łzy... Już zasypiam. Jak przez mgłę słyszę, że ktoś mówi mi o restauracji wpobliżu, o pieniądzach w kamizelce, o mostach i bulwarach, którędy trzeba przechodzić, o policjantach, do których należy się zwracać po wskazówki i o dzwonnicy St. Germain de Près, jako wytycznej. W półśnie najsilniej wraża mi się w pamięć owa dzwonnica St. Germain. Widzę jedną, dwie, trzy, dziesięć dzwonnic, ustawionych dokoła mojego łóżka, niby słupy przydrożne. Między temi dzwonnicami ktoś krąży po pokoju, dokłada ognia, zasłania okna, potem zbliża się do mnie i nasuwa mi płaszcz na nogi; całuje mnie w czoło i odchodzi powoli — słyszę jak drzwi skrzypią.
Spałem od kilku godzin i byłbym chyba spał do powrotu Kubusia, gdyby mnie znienacka nie zbudził dźwięk dzwonu. Był to dzwon Sarlande, ten okropny
Page:PL A Daudet Mały.djvu/162
This page has not been proofread.