— Spaceruję sobie, jak widzisz.
Poczciwy Kubuś spojrzał na mnie z podziwem:
— Istny już z niego paryżanin, doprawdy!
Mówiąc między nami, byłem bardzo rad, że on się tu znalazł, i uczepiłem się jego ramienia z taką samą dziecinną radością, jak tam, w Lionie, kiedy to pan Eyssette przyszedł do nas na statek.
— Jak to dobrze, że cię spotkałem. Mój markiz ochrypł i zaniemówił, a że na szczęście nie można dyktować gestami, więc zwolnił mnie do jutra. Skorzystamy z tego i pójdziemy na długą przechadzkę.
Puszczamy się w drogę. Chodzimy sobie po wielkim Paryżu, przytuleni jeden do drugiego i szczęśliwi, że możemy znów być razem.
Teraz, gdy mam przy sobie brata, ulica nie budzi już we mnie lęku. Kroczę z podniesioną głową i wielką pewnością siebie, jakbym był co najmniej trębaczem w pułku żuawów; biada temu, ktoby się odważył śmiać ze mnie. Wszakże niepokoi mnie trochę wzrok Kubusia, który spogląda na mnie raz po raz z ubolewaniem. Ale nie śmiem go zapytać o przyczynę.
— Wiesz, te twoje kalosze są bardzo ładne — odzywa się wreszcie.
— Czyż nie, Kubusiu?
— Tak, w istocie, bardzo ładne! — i z uśmiechem dodaje: — Ale, mimo to, jak tylko będę bogaty, kupię ci do nich parę ładnych trzewików.
Poczciwy, drogi Kubuś! powiedział to bez żadnej złej myśli, ale dla mnie było i tego dość. Skonfundowałem się i znowu wróciło mi całe moje onie-
Page:PL A Daudet Mały.djvu/177
This page has not been proofread.