Page:PL A Daudet Mały.djvu/178

This page has not been proofread.

śmielenie. Czuję, jak śmiesznie muszę wyglądać w moich kaloszach, na tym bulwarze, zalanym, słońcem i nie bacząc na wszelkie komplementy Kubusia pod adresem mojego obuwia, napieram się, abyśmy natychmiast wracali do domu.
 Wracamy. Całe popołudnie schodzi nam na wesołej pogawędce przy kominku. Gwarzymy, jak dwa wróble na dachu... Wieczorem ktoś stuka do drzwi — to służący markiza z moim kufrem.
 — Doskonale! — mówi „matka” — Przejrzymy twoją garderobę.
 Moją garderobę, Boże odpuść!...
 Zaczyna się przegląd. Trzeba było widzieć nasze zasmucone a zarazem rozśmieszone miny, gdy rozkładaliśmy moje ubogie mienie. Kubuś, klęcząc nad kufrem, wyciąga różne rzeczy i obwieszcza je kolejno:
 — Słownik... krawat... drugi słownik...A to co? Fajka... to ty palisz?... Druga fajka!... Ileż tych fajek do diaska?! Gdybyś midi choć tyle par skarpetek... A ta gruba księga, co to jest?... O, eche!... Księga kar... Boucoyran, pięćset wierszy,.. Soubeyrol, czterysta wierszy... Boucoyran, pięćset wierszy... Boucoyran... Boucoyran... Tam, do licha! nie pardonowałeś pomienionemu Boucoyran. Nic to, dwa tuziny koszul byłyby ci się daleko lepiej przydały.
 Przerzucając dalej rzeczy, „matka“ wydaje nagle okrzyk zdziwienia:
 — O Boże, Danku, co ja widzę! Wiersze, to są wiersze... Więc ty wciąż jeszcze piszesz poezje?... A ty, milczku, poczekaj! Dlaczego nie wspomniałeś mi o nich nigdy w twoich listach? Wiesz przecie,