Page:PL A Daudet Mały.djvu/18

This page has not been proofread.
II.
Karaluchy

 O wrażenia dzieciństwa! jak żywe pozostawiacie po sobie wspomnienie! Zdaje mi się, że to było wczoraj — ta podróż po Rodanie. Dotąd widzę jeszcze statek, pasażerów, załogę; słyszę warkot kół i gwizd maszyny. Kapitan nazywał się Géniès, kuchmistrz — Montelimart. Takich rzeczy nie zapomina się nigdy!
 Podróż trwała trzy dni. Spędziłam je całkowicie na pokładzie, schodząc do salonu tylko na jedzenie i spanie. Pozostałe chwile spędzałem na samym końcu statku, koło kotwicy. Był tam wielki dzwon, w który uderzano, gdyśmy przybjali do miast. Sadowiłam się koło tego dzwonu wśród zwojów lin, umiesz żąłem klatkę z papugą między nogami i spoglądałem wdał. Rzeka była tak szeroka, że zaledwie można było dostrzec jej brzegi. Wolałbym był, aby była jeszcze szersza i nazywała się morzem. Niebo się śmiało, fale przezroczysto zielone igrały na słońcu. Z biegiem wody sunęły wielkie krypy; mijali nas z pieśnią na ustach rybacy, przeprawiający się w bród na mułach. Czasami statek nasz przepływał około jakiejś kępy, gęsto zarosłej trzciną i wierzbami „O, bezludna wyspał“ — mówiłem sobie, pożerając ją oczyma.
 Pod koniec trzeciego dnia myślałem, że schwyci nas ulewa. Niebo ściemniło się nagle; gęsta mgła unosiła się nad rzeką; naprzedzie statku zapalono