Page:PL A Daudet Mały.djvu/188

This page has not been proofread.

Opowiedziałem moją przygodą Kubusiowi; żartował sobie z mojej próżności, ale nazajutrz wziął dzban i nic nie mówiąc, zeszedł po wodą. I odtąd chodził po nią stale; a ja nie sprzeciwiałem się temu, choć nie bez wyrzutów sumienia: za bardzo jednak obawiałem się spotkać damą.
 Po uprzątnięciu pokoju, Kubuś szedł do swojego markiza i wracał dopiero wieczorem. Spędzałem całe dni samotnie w towarzystwie Muzy, a właściwie tego, co Muzą nazywałem. Okno było otwarte od rana do wieczora, a przed oknem stało biurko; na tym warsztacie nizałem swoje rymy. Od czasu do czasu mały wróbelek przylatywał pić z rynny; patrzył na mnie chwilą bezczelnie, a potem leciał opowiedzieć swoim współbraciom, co ja tam robią, i słyszałem suchy odgłos ich nóżek, drepczących po dachu... Dzwony z St. Germain wpadały też do mnie po kilka razy na dzień. Lubiłem bardzo ich odwiedziny. Wpadały rozgłośnie, napełniając cały pokój muzyką. To dzwonki, wesołe, taneczne, szalone biły w takt a pośpiesznie, to dzwon żałobny rozbrzmiewał posępnie, ponuro; dźwięk jeden spływał za dźwiękiem drugim, powoli, samotnie, niby łzy. A były też jeszcze i Anioły Pańskie. Anioł południa w słonecznym stroju archanioła schodził do mnie, jaśniejący światłością. Anioł wieczorny — smętny serafin spływał na księżycowym promieniu i zasnuwał cały pokój mgłą rosy, strząsanej ze swoich skrzydeł.
 Muza, wróble, dzwony — to byli jedyni moi goście. Bo i któż inny mógł mnie odwiedzić?! Nie znałem nikogo. W kawiarence zasiadałem zawsze przy oddzielnym stoliku; jadłem szybko, ze spuszczonemi