oczami, a po obiedzie chwytałem niepostrzeżenie kapelusz i uciekałem czem prędzej na górę. Żadnej rozrywki — nie chodziłem nawet na przechadzkę ani na muzykę do parku Luxemburskiego. Z natury byłem chorobliwie nieśmiały — odziedziczyłem to po matce; nieśmiałość tę potęgowały jeszcze braki mojej garderoby i owe nieszczęsne kalosze, których nie było czem zastąpić. Wstydziłem się mego wyglądu; ulica napełniała mnie lękiem. Najchętniej byłbym wcale nie schodził z mojej dzwonnicy. Czasami jednak, wracając z kawiarni, spotykałem całe bandy wesołych studentów; patrzałem na nich, gdy tak szli sobie, wziąwszy się za ręce, w szerokich pilśniowych kapeluszach, z fajką w zębach i kochankami u boku... różne myśli przychodziły mi wtedy do głowy... Wpadałem na schody, przebiegałem szybko wszystkie pięć pięter, zapalałem świecę i z zajadłością brałem się do roboty, pracując, aż póki nie nadszedł Kubuś. Wówczas odrazu zmieniał się cały pokój. Powietrze drgało od ruchu, śmiechu i gwaru, Śpiewaliśmy, śmieliśmy się, opowiadaliśmy sobie nowiny dnia: — „Czyś dobrze pracował, jakże postępuje twój poemat?“ — pytał Kubuś, opowiadał mi o nowych wymysłach tego oryginała markiza, wyciągał z kieszeni łakocie, schowane dla mnie od obiadu, i z przyjemnością patrzył, jak chrupałem je łakomie. Potem ja znowu zasiadałem do warsztatu rymów, Kubuś zaś kręcił się przez chwilę po pokoju, a gdy mu się zdawało, że już pogrążyłem się w robocie, wysuwał się dyskretnie ze słowami: — „Pracujesz, to ja zajdę na chwilę tam“. — Tam — znaczyło do Pierrotte’a, a jeśli nie zgadliście
Page:PL A Daudet Mały.djvu/189
This page has not been proofread.