Page:PL A Daudet Mały.djvu/19

This page has not been proofread.

wielką latarnię. Przyznaję, że na widok tego wszystkiego, zrobiło mi się trochę nieswojo... W tej chwili ktoś odezwał się koło mnie: — „A oto i Lion!“ — Jednocześnie wielki dzwon począł dzwonić. Byliśmy w Lionie.
 Poprzez mgłę dojrzałem przytłumiony blask świateł z obu brzegów; przepłynęliśmy pod jednym mostem, potem — pod drugim. Za każdym razem wysoka rura komina przełamywała się na pół i wypluwała kłęby czarnego dymu, od którego krztusiliśmy się wszyscy... Na statku zapanował wielki zamęt. Pasażerowie gorączkowo poszukiwali swoich bagażów, majtkowie klęli, toc2ąc beczki w ciemności. Padał deszcz.
 Pośpieszyłem do moich, znajdujących się na drugim końcu statku. Stoimy tak wszyscy czworo, cisnąc się pod niebieskim parasolem Anny, a tymczasem statek przybija wzdłuż przystani i zaczyna się wyładowywanie.
 Jeśliby pan Eyssette nie był przyszedł uwolnić nas, doprawdy, zdaje mi się, że nigdy nie bylibyśmy się stamtąd wydostali. Podszedł do nas poomacku, wołając: — „Czuwaj, czuwaj!“ — na to, dobrze znane, hasło odkrzyknęliśmy wszyscy czworo w jeden głos z uczuciem nieopisanej ulgi: — „Swoi, swoi!...“ — Pan Eyssette uściskał nas pośpiesznie, wziął za jedną rękę brata, za drugą — mnie, krzyknął do kobiet: — „Za mną!“ — i dalej w drogę... A, to był człowiek!
 Posuwaliśmy się z trudnością, było ciemno, pomost chwiał się. Co krok obijaliśmy się o jakieś skrzynie... Nagle z końca statku dał się słyszeć przenikliwy, żałosny głos: — „Robinsonie, Robinsonie!“