Page:PL A Daudet Mały.djvu/201

This page has not been proofread.

Kłódki, sztaby, cały potężny aparat obronny leżał na chodniku przed niedomkniętemi drzwiami. Światła już pogaszono, skład tonął w mroku z wyjątkiem stołu, na którym porcelanowa lampa rzucała snop światła na stosy srebrnych monet i czerwoną, roześmianą twarz właściciela. W głębi za sklepem Ktoś grał na flecie.
 — Dziendobry, Pierrotte — zawołał Kubuś, stojąc przed kontuarem... (Stałem koło niego w kręgu światła)... Dzieńdobry, Pierrotte!
 Pierrotte, który obliczał kasę, podniósł oczy na Kubusia, potem, spostrzegłszy mnie, wydał okrzyk zdumienia, złożył ręce i otworzył usta z podziwu.
 — A co — ozwał się Kubuś, triumfując — czy nie mówiłem?
 — O mój Boże, mój Boże — wzdychał poczciwy Pierrotte — a otóż zdaje mi się jakbym... że tak słusznie powiedzieć można... Zdaje mi się jakbym na nią patrzył.
 — Oczy, zwłaszcza oczy — ciągnął Kubuś — niech pan oczy zobaczy.
 — I broda, panie Jakubie, ten dołek na brodzie — odparł Pierrotte, który podniósł klosz od lampy, żeby mnie lepiej obejrzeć.
 Nic z tego nie rozumiałem. Przypatrywali mi się obaj; mrugali oczami, zamieniali jakieś znaki... Nagle Pierrotte wstał, wyszedł z za kontuaru i zbliżył się do mnie, wyciągając ramiona:
 — Za pozwoleniem, panie Danielu, muszę pana uściskać... Że tak słusznie powiedzieć można... Będzie mi się zdawało, że całuję panienkę.