Page:PL A Daudet Mały.djvu/238

This page has not been proofread.

ściej... Motyl odchodzi sam w mrok nocy. I on także jest trochę pijany, ale pijany na smutno. Przypominają mu się zwierzenia Biedronki i zadaje sobie gorzkie pytanie, dlaczego go tak wszyscy nienawidzą, jego, który nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy... Niebo bezksiężycowe, wicher dmie; pola czarne i puste. Motylowi robi się zimno i straszno, ale pociesza się myślą, że jego towarzysz spoczywa sobie bezpiecznie na ciepłem, miękkiem posłaniu. Ukazują się wielkie ptaki nocne i krążą bez szelestu nad widownią. Błyska. Złośliwe stworzenia, zaczajone pod kamieniem, chichoczą, pokazując sobie Motyla: — „Mamy go!“ — wołają. Gdy tak nieszczęsny, przejęty trwogą, rzuca się to w tę to w ową stronę, Oset przydrożny przebija go szpadą. Niedźwiadek rozpruwa mu brzuch szczypcami; wielki złotawy Pająk odrywa mu część błękitnego, aksamitnego płaszcza. Wreszcie Nietoperz druzgocze go uderzeniem skrzydeł. Motyl pada, raniony śmiertelnie... Słysząc jego jęki, Pokrzywy wydają okrzyk radości, a Ropuchy rechoczą: — „Dobrze mu tak!... dobrze mu tak!“...
 O świcie Mrówki, idące ze szpadlami na robotę, znajdują zwłoki na drodze. Zaledwie raczyły spojrzeć na nie — i idą dalej; ani im na myśl przyjdzie Motyla pochować. Mrówki nigdy nie zwykły trudzić się darmo. Na szczęście przechodzi też tam tędy Bractwo Grabarzy. Są to, jak wiecie, czarne żuki, które ślubowały grzebać umarłych... Nabożnie zaprzęgają się do zmarłego Motyla i ciągną go na cmentarz... Tłumy ciekawych cisną się na drodze i każdy robi głośno uwagi. Małe świerszcze w brunatnem ubraniu,