gać o przebaczenie „czarne oczy“ i żalić się gorzko na smutne życie, które mu prowadzić kazano.
— A dyć ja cię kocham, la Boga, kocham siarczyście!... — odzywał się nagle głos suflera, a wtedy nieszczęsny Mały, wyrwany ze snu, strącony z nieba, wodził dokoła wielkiemi oczyma, w których malował się tak naturalny lęk, tak komiczne zdziwienie, że cała sala wybuchała rzęsistym śmiechem. W języku aktorskim nazywa się to „efekt“.
Niechcący — znalazł „efekt“.
Trupa, do której należał, obsługiwała kilka przedmieści, było to coś w rodzaju trupy wędrownej. Raz grała w Grenelie, to znów w Montparnasse, w Sèwre, w Sceaut, w St. Cloud. Podczas przenosin wszyscy cisnęli się do starego teatralnego omnibusu, kawowej barwy, zaprzężonego w suchotniczą szkapę. W drodze trupa śpiewała, grała w karty. Ci, którzy jeszcze nie umieli swoich ról, wciskali się w głąb i przeglądali rękopisy. Tam też zasiadał Mały.
Siedział, tak, jak zwykle wielcy komicy, milczący i smutny, starając się nie słyszeć trywjalnych dowcipów, które krążyły dokoła. Jakkolwiek upadł już bardzo nisko, jednakże był jeszcze o całe niebo wyżej od wszystkich tych kabotynów wędrownych. Wstyd mu było takiego towarzystwa. Kobiety — stare, pretensjonalne, zwiędłe, wyszminkowane, zmanjerowane i sentencjonalne. Mężczyźni — gbury, bez żadnych ideałów, nie umiejący nawet pisać ortograficznie, synowie fryzjerów lub sklepikarzy, którzy wstąpili na scenę z lenistwa, zamiłowania do szychu, strojów, dlatego, aby móc się pokazać w jasnych obcisłych inekspry-
Page:PL A Daudet Mały.djvu/284
This page has not been proofread.