sprzedany nakład książki, a do tego wszystkiego — tysiąc trzysta franków długu... Jak on z tego wybrnie?!.. Kreolka nie troszczyła się o to bynajmniej. Ale Małemu myśl ta nie dawała ani chwili spokoju. Stała nad nim, jak nieodstępna zmora. Daremnie starał się ją odegnać. Pracował, jak galernik — i to w jaki sposób, miły Boże! — uczył się nowych fars, studjował przed lustrem pocieszne grymasy, wciąż jednak lustro odbijało mu obraz nie jego własny, lecz Kubusia. Między wierszami swoich ról czytał, zamiast Wicka, czy Wacka, wciąż tylko jedno imię — Kubuś! Kubuś! — zawsze i wszędzie.
Codzień z trwogą spoglądał na kalendarz; liczył dni, pozostałe do pierwszego terminu płatności weksli, i powtarzał sobie z dreszczem trwogi: — Już tylko miesiąc!.. już tylko trzy tygodnie!...” — Wiedział bowiem, że przy pierwszym proteście wekslu, wszystko się wykryje i że od dnia tego rozpocznie się męczeństwo brata. Myśl ta prześladowała go nawet we śnie. Czasami budził się nagle z bijącem sercem, twarzą, zalaną łzami, i mętnem wspomnieniem jakiegoś potwornego snu.
Sen ten powracał wciąż, każdej nocy... Działo się to w jakimś nieznanym pokoju, w którym stała wielka szafa ze staremi okuciami. Na kanapie leżał Kubuś, blady, strasznie blady, tylko co umarł... Kamila była tam także; stała przed szafą, starając się ją otworzyć, by wydostać z niej całun[1], nie mogła jednak
- ↑ We Francji zmarłych zazwyczaj nie ubierają, a owijają całunem przed złożeniem do trumny. (Przyp. tłum.)