Page:PL A Daudet Mały.djvu/306

This page has not been proofread.

rysy, wychudzona twarz, bladość policzków, chorobliwa przejrzystość rąk, wszystko to przeszywało mnie bólem, ale bólem, którego już gdzieś, kiedyś doświadczałem.
 Wszak Kubuś nigdy dotąd nie chorował. Nigdy przed tem nie miał tych sinych kręgów pod oczami i tak wynędzniałej twarzy!... W jakimże to bycie uprzednim dane mi było oglądać to wszystko?... Nagle przypomniał mi się mój sen. Tak, to Kubuś moich snów, wyciągnięty na kanapie, blady, przeraźliwie blady... Zmarły przed chwilą... Kubuś zmarł... a mordercą jego jesteś ty!... W tej chwili szarawy promień słońca wśliznął sie nieśmiało przez okno i zaczął biegać, jak jaszczurka, po tej bladej, martwej twarzy... O radości! zmarły budzi się... przeciera oczy... i widząc mnie, pochylonego nad sobą, przemawia z wesołym uśmiechem:
 — Dzieńdobry, Danielu! Czyś dobrze spał? ja kaszlałem tak, że wołałem położyć się na kanapie, żeby ciebie nie budzić.
 A gdy on tak rozmawia spokojnie ze mną, nogi, mi jeszcze drżą na wspomnienie tej strasznej zjawy i w najtajemniejszym zakątku serca szepczę błagalnie:
 — Boże miłosierny, zachowaj mi „Matkę“!...
 Pomimo tak smutnego przebudzenia, ranek zeszedł nam dość wesoło. Odezwało się nawet echo naszego dobrego śmiechu z dawnych czasów, gdy ubierając się, spostrzegłem, że za cały strój posiadam krótkie drelichowe majtki i długą czerwoną kamizelę — moje sceniczne przebranie, które miałem na sobie w chwili porwania.